Wzloty i upadki osoby borykającej się z BPD, zaburzeniami osobowości z pogranicza.
czwartek, 8 grudnia 2016
dziadu
„Dziadu, przewracaj się do cholery,
bo... No. Idealnie.” Mój ojciec gra właśnie na komputerze
w najnudniejszą grę na świecie. Strzelasz z armaty do jakichś
lichych zabudowań, nędzna grafika, możesz manipulować tylko dwoma
parametrami, to znaczy impetem wyrzutu bomby i kątem nachylenia
lufy. A potem rakieta leci i leci, i leci, bo komputer jest tak
stary, że z trudem przetwarza animację. No a mój ojciec
przez cały czas „No leć dziadu”. Hehehehehe. Gra swoja drogą
podobna do angry birds, czym ci ludzie się zachwycają?
A ja, w tym samym pokoju, leżę na
łóżku pod kocem i piszę te wy-nóżenia, w krórych
mnie nikt nie wy-ręczy. Jak to się stało, że przetrwałam te
wszystkie cholerne minuty i sekundy? Czy teraz jestem już zdrowsza?
To pewnie chwilowy przystanek, a potem znów ostra jazda gołą
dupą po kupie żwiru, na sam dół. Moja psychiatra twierdzi,
że jestem teraz mniej psychotyczna, że to wielki postęp. A ja,
szczerze powiedziawszy, czuję się nie tylko mniej psychotyczna, ale
też w ogóle mniej jakakolwiek. Ustała wszelka nienawiść a
wraz z nią wszelka miłość. Ustała jaskrawość, a wraz z nią
wszystkie moje zainteresowania. Muzyka, sport, książki. I zniknęła
wola walki. Teraz leżę i się nie ruszam i zupełnie nie interesuje
mnie to, co się dalej ze mną stanie. Że powinnam dokończyć
studia podyplomowe, znaleźć pracę, wyprowadzić się do większego
miasta, gdzie mam lub mogę mieć jakichkolwiek znajomych, znaleźć
sobie kogoś, schudnąć, wziąć się za siebie.
Leżę odłogiem z odwłokiem w
barłogu, zło-gu.
Nie łkasz już, bo łgasz,
łgaszczesz się po głowie.
I w słodkim letargu handlujesz na
targu.
środa, 7 grudnia 2016
autobus
Prawdziwe halucynacje miałam tylko dwa
razy w życiu. W obu przypadkach miało to miejsce w autobusie
komunikacji miejskiej. Nie wiem co takiego jest w tych autobusach.
Au! To bus ssie!
Wsysa cie
każda twarz, spadasz.
Raz wracałam chyba z uczelni, wieczór,
zima. 139, zawsze zasłużony pojazd jeździł na tej trasie. Stara
przegubowa skorupa, trzęsąca i rycząca, jakby zaraz miała się
rozkraczyć, rozkulbaczyć i paść, iść się paść na zieloną
łączkę, gdzieś w sielankowym raju, do którego dobre
autobusy trafiają po śmierci. Więc ryczy i trzęsie, wszyscy
podskakują, a ja słucham muzyki na słuchawkach, jak zwykle
podgłośnionej na maksimum. Żeby słyszeć wyraźnie każdy dźwięk.
Przystanek. Otwierają się drzwi i wsiada młody chłopak, ciekawie,
modnie ubrany, więc zaczynam go obserwować. Chłopak szuka biletu
po kieszeniach, w torbie, obiema rękami, podczas gdy autobus rusza,
od nowa wprawiając pasażerów w niekontrolowane, podrygujące
ruchy. Ale chłopak szuka nadal i nie ma jak przytrzymać się rurki,
więc próbuje złapać równowagę balansując całym
ciałem, rozstawia nogi, zarzuca go to w tył, to w przód. I
nagle jego śmieszne ruchy zaczynają nabierać sensu, zamieniają się
w jakiś dziwny, wysublimowany taniec. Przestaje już grzebać za
biletem i całym ciałem oddaje się tym zaskakującym ale
harmonijnym ruchom, sprzężonym z szarpaniem rozklekotanego pojazdu.
Jamiroquai! Tak, to najbliższe skojarzenie! Gapię się jak
zaczarowana i podziwiam to perfekcyjne zgrywanie się z rytmem. I
nagle zaczynam się zastanawiać... dlaczego nikt inny nie patrzy w
jego stronę? Wokół pełno ludzi, dlaczego tylko ja się
gapię? Przecież to zupełnie niecodzienna rzecz, że ktoś zaczyna
tańczyć na środku autobusu. I dlaczego chłopak tańczy idealnie w
rytm muzyki, która płynie w moich słuchawkach....
No i właśnie wtedy to lodowate
przerażenie: schizofrenia! Tu Ziemia do Zuzy, tu Ziemia do Zuzy,
odbiór. I chłopak nagle stoi sobie normalnie i mocno trzyma
się uchwytu.
Drugi raz wsiadła na przystanku
dziewczyna i zaczęła śpiewać jakąś operę. Pełnym, mocnym
altem, na środku autobusu. Pełno ludzi w około i nikt na nią
nawet nie spojrzał. No i znów to samo, szybka ewakuacja z
powrotem na ziemię.
wtorek, 6 grudnia 2016
derealizacja
No ale to jeden z bardzo niewielu
przypadków, kiedy naprawdę widziałam rzeczy, których
nie było, nie mogło być. Trochę trudno się w tym połapać,
prawda? Bo przecież na początku wspomniałam o derealizacji, od-realnieniu. A
potem piszę, że zawsze byłam w dobrym kontakcie z faktami. Nie ma
w tym nic sprzecznego. Derealizacja to co innego niż halucynacje, to coś wręcz zupełnie odwrotnego. To uczucie, że znajdujesz się w
jakimś złowieszczym śnie, gdzie wszystko jest dziwne i wrogie,
nasączona nastrojem grozy i niesamowitości najeżone ostrymi
krawędziami i zaskakującymi kształtami. Ale pomimo okropnego
poczucia nieadekwatności, mówisz, działasz zupełnie
normalnie, logicznie, we wspólnej międzyludzkiej przestrzeni.
Z halucynacjami jest inaczej. Wydaje ci się właśnie, że wszystko
jest w zupełnym porządku, nie masz żadnych podejrzeń co do
autentyczności tego co percypujesz, podczas gdy twoje interakcje z
otoczeniem... no cóż.... fatal error. Moja nierzeczywistość
zawsze dotyczyła pomieszania uczuć, interpretacji, a nie zaburzenia
w postrzeganiu związków przyczynowo-skutkowych. Oczywiście
czasem bardzo „rwała” mi się pamięć krótko i
długoterminowa, co utrudniało procesy myślowe, ale to raczej można
porównać do poważnych zaburzeń koncentracji, jakiegoś
okropnego splątania i letargu. Ale zasada myślenia pozostawała
jednak logiczna. Przy czym to dziwne zawieszanie się zostało
sklasyfikowane przez mojego psychiatrę właśnie jako psychotyczne.
Nigdy nie wiedziałam co właściwie
jest we mnie psychotycznego a co neurotycznego, gdzie przebiega ta
granica z punktu widzenia lekarzy. Ja sama widzę to w ten sposób,
że ten sam lęk, który wywala mnie poza rzeczywistość, jest
przyczyną poczucia derealizacji, paradoksalnie również
chroni mnie przed zupełnym psychotycznym odjechaniem w oderwane
dziedziny bytu. Trudno to wytłumaczyć, ale tak zawsze czułam.
Strach, ból, który odkształca mój odbiór
świata i samej siebie, równocześnie okazuje się bardzo
pomocny, kiedy czuję, że naprawdę odpływam. Jak chlust zimnej
wody prosto w twarz. Dlatego napisałam, że utrzymuję równowagę
pomiędzy neurozą a psychozą, że to jedyna równowaga, jaką
jestem w stanie osiągnąć. Lęk, przez który choruję,
równocześnie mnie leczy. Czy to w ogóle jest
zrozumiałe dla kogokolwiek oprócz mnie?
fałszywe wspomnienie
Bo podobno każdy ma coś takiego co
się nazywa fałszywe wspomnienia. Ja na przykład mam zajebiste i to
ewidentnie fałszywe wspomnienie, które sobie zresztą
całkiem niedawno uświadomiłam. Zawsze w zasadzie to pamiętałam i jakoś tam bezwiednie zahaczałam myślą, nawet dość często, tak
jak się językiem od czasu do czasu sprawdza dziurę w zębie. Nie
to, żeby mnie to jakoś szczególnie frapowało, ale istniało
niewątpliwie.
I istniał ten poranek, kiedy szłam do szkoły, jak
zwykle w tempie Korzeniowskiego, wychodząc z domu dokładnie trzy po
siódmej, żeby zdąrzyć na siódmą piętnaście.
Liceum imienia Joachima Chreptowicza. Szłam w dół koło
Kirkutu, ulicą Sienkiewicza i chciałam skręcić żeby przeciąć
park, zrobić ten niezbędny skrót, który pozwalał mi
zawsze zdążyć w ostatniej chwili, ale na czas. Już chciałam więc
skręcić, aż tu widzę na ścieżce faceta. I widzę go jeszcze z
ulicy Sienkiewicza, więc jakieś pięćdziesiąt albo więcej metrów
ode mnie. Facet stoi na środku ścieżki, i jak to można by poetycko
określić, „wspiera trębacza”. Albo „poleruje pazura”.
Czyli po prostu obrzydliwie, ostentacyjnie trzepie prącie. Kurde. I
pamiętam to naprawdę wyraźnie, jak stoi tam sobie, w połowie
górki, pod drzewami i trzyma w ręku swój „członek
męski”, który jednak... jest wielki i długi na jakieś 40
centymetrów, i przypomina różowego, grubego węża, bo
gnie się w jego ręce, jakby nie do końca we wzwodzie ale jednak
jakoś pełen wigoru i charakteru w tej repetytywnej interakcji z
pieszczącą go dłonią. Mężczyzna robi to bardzo powoli, z uwagą
i stoi zwrócony do mnie bokiem, przodem w kierunku drzew,
skoncentrowany patrzy na swoje przyrodzenie...
W ogóle nic tu
się nie trzyma kupy, to chyba oczywiste. Ale pamiętam dokładnie,
że to wyglądało właśnie tak i pamiętam jak klęłam, bo musiałam
nadłożyć drogi i ominąć cały Kierkut przez ulicę Mickiewicza,
spóźniając się oczywiście na lekcje.
poniedziałek, 5 grudnia 2016
przeszłość jest tylko obecnym wspomnieniem
W ogóle każde opowiadanie o
przeszłości ma sens tylko wtedy, kiedy zaczynasz od
teraźniejszości. Bo przeszłości jako takiej już nie ma, a o ile
istnieje, to tylko w twoim teraźniejszym oglądzie. I żeby było
jasne nie mówię tutaj tylko o mojej nędznej przeszłości,
tylko przeszłości w ogóle. No bo czym innym może być
przeszłość, jeśli nie OBECNYM wspomnieniem? Nie ma czegoś
takiego jak przeszłość, z definicji. Św. Augustyn, „Wyznania”.
Może więc przeszłość to narracja
powstała na potrzebę aktualnych okoliczności?
A może czasem nawet jakaś rozbuchana
twórczość własna twojej podświadomości.
sobota, 3 grudnia 2016
Administrator Realności
Pamiętam jak wprowadziliśmy się z
Bartoszem na Łobzowską i przyszła administratorka, żeby podpisać
z nami umowę. Podpisała się pod naszą kopią i przybiła
pieczątkę. Na pieczątce widniało „Zbigniewa Terasińska,
Administrator Realności”. Wow. Byłam zachwycona. Kobieta
administrowała realnością. To znaczy, że zarządzała kamienicą
w imieniu właściciela, ale pieczątkę miała taką, że nawet Bóg
Wszechmogący by się nie powstydził. Pomyślałam, że też
chciałabym być takim pełno-mocnikiem, rozważnie porządkować tą
realność i skrupulatnie rozliczać się potem z faktów.
Wszystko sklasyfikowane w odpowiednim segregatorze. A u mnie wszystko
prowizorka, dzikie zielsko się pleni w zlewie, w wannie. Cholerne
schulzowskie manekiny. Stojąc na „śmietniku emanacji”
zachłystujesz się Absolutem. „Cała jaskrawość”.
piątek, 2 grudnia 2016
pomięte nicki
No ale po tamtej zapaści mirażowej
wyleczyłam się w zasadzie błyskawicznie. Rozeszliśmy się jakoś
w zimie a ja w kwietniu już byłam z powrotem na nogach. Pozbierałam
się wtedy popisowo. Ależ się świetnie czułam tego lata....
Ale wracam do tego, co się wtedy stało
z rzeczywistością. Więc Miraż stwierdził, że nie jestem
wystarczająco zdrowa i … znów stałam się chora.
Rzeczywistość była namacalna i prawdziwa, a on powiedział, że
nie jest prawdziwa i wtedy stała się znów nieprawdziwa.
Wierzyłam, że to prawda, że mogę być prawdziwa i rzeczywista,
ale on znalazł w internecie, że tylko manipuluję sama sobą. Może
to prawda, może wtedy kiedy wydawało mi się, że staję się
„prawdziwą sobą” stawałam się tylko klonem Miraża, a moje
prawie-mistyczne doświadczenie prawdy i harmonii było nędznym,
tandetnym kłamstwem. Ale czułam że to prawda i byłam tą prawdą
głęboko wzruszona... Kolejne fałszywe oświecenie.
A więc znowu wracam do pytania, o moje
pamiętniki, które poszły z dymem. Czy była w nich prawda o
mnie, którą tak rozpaczliwie wtedy starałam się przecież
wydobyć na powierzchnię? Ten nierealny świat pełen dziwnych
wzruszeń, eh. Czy może bardziej prawdziwe jest to, co myślę
teraz? Co teraz piszę? Może to jest bardziej realne, że myliłam
się co do siebie, co do rodziny, w której się wychowałam?
To wszystko właśnie są pomięte nicki. Nicki, którymi
nazywasz siebie w wirtualnej przestrzeni, kiedy nadajesz sobie jakąś
tożsamość, żeby potem ją porzucić. Najpierw wygładzasz przed
sobą stronę internetową i umieszczasz na niej kolejny zapis
siebie, a potem mniesz ją i wrzucasz do śmieci. A potem te śmieci
palisz w kotle do centralnego.
A potem piszesz na nowo.
czwartek, 1 grudnia 2016
pacjentka w dobrym kontakcie
Więc leżę na podłodze w kuchni,
twarzą do linoleum. Po prostu musiałam położyć się na podłodze.
Nie mogę się poruszyć, leżę skulona ze skrajnie naprężonymi mięśniami. Jest tak bardzo jasno i to się dzieje TERAZ TERAZ TERAZ!
Wdziera się we mnie Ból Wszechmogący i stapia z moimi
myślami, tak, że nie odróżniam już siebie czującej ból,
tylko Ból wciela się we mnie, i wiem, że za chwilę nie
będzie już żadnej „mnie” tylko potok samoczującego się bólu,
Bólu Urzeczywistnionego, Bólu Który Stał Się
Ciałem.
Strzępkami myśli powtarzam więc
mantrę. Bo znam tajemne imię bólu.
To strach, to strach tak boli.
To prze-rażenie razi tym światłem,
nie ból.
I nie mogę się ruszyć, bo całą
energię zużywam na zrozumienie, żeby oddzielić strach od bólu
i znieść jakoś Ból, który znosi mnie.
W tym czasie Dominika pochyla się nade
mną troskliwie i pyta co się dzieje i co ma robić. Doskonale
rozumiem co mówi i i odpowiadam jakimiś urywanymi słowami
zza zaciśniętej szczęki. I oczywiście mówię z sensem. No
niewiele, ale z sensem. Nie zdaniami na pewno ale jednak mówię
z sensem. Zawsze kiedy to się dzieje. Dlaczego po prostu nie odpłynę
w jakiś wyimaginowany świat z sałatą słowną na zewnątrz, gdzie
wewnątrz nic już nie boli? Może właśnie im jest gorzej, tym
sensowniej mówię. „Pacjentka w dobrym kontakcie”. Zawsze.
Może w najlepszym kontakcie będę, kiedy w końcu naprawdę się
przekręcę. Będę wtedy wreszcie wchodzić na Facebooka, dzwonić
do wszystkich znajomych i opowiadać im kawały zza grobu. To znaczy
zza grobu, ale takie naprawdę śmieszne.
Kiedy już byłam w stanie się ruszać
i mówić zadzwoniłam do rodziców. Przyjedźcie jak
najszybciej, musicie załatwić mi dziś Kobierzyn. Znowu tragedia.
Kobierzyna nie udało się jednak załatwić. Kolejne dni,
tygodnie... A raczej minuty i sekundy, bo każda z nich to było
osobne wyzwanie. Przetrwać dzień i jakoś zasnąć.
Bardzo źle wspominam momenty
przebudzenia. Po śnie byłam zdekoncentrowana, a koncentracja to
jedyny dobry mechanizm obronny. Trzeba zmusić myśli, żeby
ujarzmiły uczucia. Myśl po myśli, aż do pomyślności. Spałam
zawsze z foliową torebką. Kiedy jest za dużo tlenu, każda iskra
grozi wybuchem, dlatego trzeba oddychać w foliową torebkę.
Szczerze polecam torebkę foliową.
O folio, folio, w twym szumie,
szeleście, liście, listy dochodzą wreszcie.
Dochodzą i drżą w mojej ręce, w
papierowym orgazmie.
(Folia to liście po łacinie, jakby
ktoś chciał twierdzić, że to co właśnie napisałam jest lekko
bez sensu)
środa, 30 listopada 2016
Wrzeciono Bólu
Teraz mała dygresja na temat Bólu
jako takiego. według mojej klasyfikacji występują dwa główne
rodzaje bólu: jeden się nazywa Ból Do Zniesienia i
nazywam go tak zwanym Wrzecionem Bólu. Rdzeniem wrzeciona jest
właśnie Ból, który owija wokół siebie
rzeczywistość jak osnowę, zniekształcając ją nie do poznania.
Ale to jest Ból Do Zniesienia. On nigdy mnie nie opuszcza,
odkąd sięgam pamięcią. Bez tego Bólu przeżyłam może
rok, jak by pozbierać z całego życia. A mam 35 lat.
Ale Drugi Ból jest Bólem
Nie Do Zniesienia, co oznacza z definicji, że nie możesz go znieść,
bo to on znosi ciebie. Znosi każdy opór, każdy rodzaj
ustrukturyzowanej materii. Według mojej logiki powinien on więc
nieść natychmiastową śmierć. Wnioskując dalej, powinien też
sam siebie znosić, bo kiedy rozpadnie się struktura będąca w
stanie go doświadczać, powinien zniknąć i on sam. W krótkim
spięciu, jak porażenie prądem. Ale jakimś niezrozumiałym dla
mnie sposobem... (fuck!) tak się wcale nie dzieje w życiu...
Myślałam nad tym paradoksem miesiącami i nie doszłam do żadnego
wniosku. Po prostu tak jest: coś w tobie ciągle go czuje, mimo że
zgodnie z logiką nie ma już w tobie nic, co by mogło go odczuwać.
Wręcz przeciwnie, czujesz całą swoją pełnią, pełnię tego
bólu.
wtorek, 29 listopada 2016
konstrukt poddajacy sie rozbiórce
No i wtedy zrobił się znowu ciemno i
straszno i najpierw takie fale jakby zapadania mnie nachodziły ale
udawało mi się je jakoś odpychać od siebie. Nie nie, tłumaczyłam
sobie, to się nie stanie znowu. Od ostatniej zapaści minęło wiele
lat a ja przez ten czas mozolnie wydzielałam różne części w
moim mózgu żeby je ze sobą skonfrontować i uzgodnić. I
wiem, że się udało, bo bolało jak to robiłam. To znaczy, że
rozrywałam gdzie trzeba i sklejałam na nowo, tym razem z sensem. Te
przedszkolne darciuchy (no kurde, każdy w naszym wieku pamięta
chyba obrazki z darciuchów), to może nie jest autoportret
jaki zamieszczasz potem w CV, ale w każdym razie przedstawia z
grubsza ciebie.
Bezsenność. Wszystko to były
widocznie fałszywe oświecenia, bo po mniej więcej dwóch
tygodniach od kiedy Miraż ze mną zerwał, spirala nieśpi-reala tak
się znów nakręciła, że pękła.
Ale jaki to był ten dźwięk pękania!
Nie jakiś tam suchy trzask zeschniętego na wiór ciała, nie
jakiś tam metaliczny szczęk zepsutego mechanizmu. Żywe ciało,
pulsujące krwią i duszą i czym tam jeszcze musiało to znieść,
to całe pękanie. Pojawiła się nagle szczelina, a z tej szczeliny
wystrzelił dźwięk bardzo czysty i wysoki, wibrujący tak szybko,
że nie dało się za nim nadążyć myślą. Czyściutki, wręcz
krystaliczny ból, cienki i ostry jak szpila, jak oślepiające
światło. Taki dźwięk piiiiiiiiiiiiiiiiiii który oznajmia,
że serce przestało bić albo że bębenki w uszach popękały, albo dokładniej i jedno i drugie. Czułam jego porażającą potęgę, był
tak silny, że myślałam, że nawet atomy w moim ciele się
porozpadają. A co dopiero jakaś tam głupia osobowość,
zdemaskowana już dawno przez Buddę jako konstrukt poddający się
rozbiórce.
poniedziałek, 28 listopada 2016
"Wistość tych rzeczy nie jest z świata tego"
No i oczywiście moją diagnozę
borderline w pełni potwierdził również doktór nauk
bliżej nieokreślonych acz niezwykle ważkich, niejaki Miraż-
Mariaż Miron, niegdyś obiekt mojego beztroskiego uwielbienia.
Powiedziałam mu o moim przeszłym byciu przypadkiem spoza
deklinacji, (o derywacji od deprywacji), a on, przeczytawszy na
internetach ten choroskop-kalejdoskop, jaki gwiezdne fatum wyznaczyło
dla każdego bezgranicznego pogranicznika, dokonał wynurzenia na
powierzchnię odmętów swojej duszy, za pomocą peryskopu, w
którym zamontował swoje wszystkowidzące trzecie oko i z
niezachwianą pewnością siebie stwierdził „Oj, to jesteś po
prostu cała ty, Zuzu!”. Wszystko mu się zgodziło. No i jakoś tak
tak niedługo później stwierdził że chyba jednak się
zupełnie się we mnie odkochał.
Ciekawa rzecz się wtedy stała z
rzeczywistością. Przez kilka miesięcy, zanim spotkałam rzeczonego
Miraża ( zupełnie szczerze urzeczonego od pierwszych chwil moją
osobą) było ze mną znów całkiem średnio, raczej do dupy.
To znaczy Wistość tych rzeczy była nie ze świata tego,
parafrazując Witkiewicza. Coś było niewątpliwie na rzeczy, ale
nie była to wistość. No a kiedy spotkałam Miraża, wistość
nagle znów przeszła do rzeczy, tłumacząc się z niewinną i
nicnierozumiejącą miną, że w ogóle siedziała w pokoju
cały boży dzień i nic nie wie o żadnych straszliwych anomaliach,
jakie rzekomo miały wcześniej miejsce. Czyli jakgdyby nigdy nic,
znów byłam nagle zupełnie uzdrowiona. I wierzyłam w to szczerze i powiedziałam Mirażowi, że ta cała nierzeczywistość
to już przeszłość.
No ale wtedy Miraż widocznie
stwierdził, że nie jestem normalna (bo przeczytał to w internecie)
i że on nie będzie orał na ugorze, ani gorzał na umorze, że nie
będzie może-może, i że oficjalnie i nieodwołalnie umarza
śledztwo w tej całej wątpliwej sprawie.
Tak jak natura chciała -
on uronił ze trzy łzy, ja dałam
duszy i ciała.
niedziela, 27 listopada 2016
diagnoza
4 lata temu w szpitalu zdiagnozowano mi
schizofrenię prostą. Nie wiem
kompletnie co to jest schizofrenia prosta. I chyba nie wie tego nikt.
W internetach czytamy: „Rozpoznanie takiego typu choroby jest
rzadkie (w Polsce 1%), a jego rzeczywiste występowanie jest podawane
w wątpliwość”. O ile jednostka chorobowa w ogóle
istnieje, nie ma w niej żadnych objawów wytwórczych,
czyli halucynacji i innych urojeń. „Istotą ma być
postępujący, bardzo powolny proces „obniżania się linii
życiowej”, wycofywania się, izolacji, utraty celów i
dziwacznych zachowań”. To nie ja. Kojarzy się to bardziej z "Obcym"
Camusa.
Jeśli dobrze liczę, 4 psychiatrzy i
ze czterej psychologowie zgodzili się co do tej mojej diagnozy
(borderline), niektórzy z nich nawet całkiem niezależnie od
siebie, bo czasem szłam gdzieś jak pamiętam tylko ze świstkiem
nabazgranym w stylu „Pomóżcie tej biednej dziewczynie w
Czcigodnych Murach Waszej Placówki, ponieważ nie ulega mojej
wątpliwości że jest zdrowo pojebana, podpisano doktor i
psychoterapeuta dyplomowany”. W każdym razie tę diagnozę
(borderline) wystawiano mi zawsze, na podstawie godzin rozmów,
wykonanych testów i rożnych oględzin. A o schizofrenię
prostą podejrzewano mnie tylko raz , na podstawie
testów ale za to lichego wywiadu. Potem znajoma mojej siostry
– psychiatra pracująca w szpitalu, w którym zdiagnozowano
mi schizofrenię – przejrzała moje papiery i powiedziała, że ani
na podstawie testów ani wywiadu, nie można u mnie stwierdzić
tej choroby. W każdym razie borderline – znów, o
ile ta jednostka chorobowa w ogóle istnieje - też ma w sobie
elementy „schizofrenii”. Czyli psychotyczne. Do tej pory niestety nie wiem, które objawy mojej choroby są psychotyczne, które nerwicowe. Miałam milion najprzedziwniejszych "jazd". Wydawało mi się, że mojej ręce nie są moje. Miałam w głowie dilej jak po trawie. Kiedy zamykałam oczy, widziałam krzyczące mi prosto w gębę trupie twarze. Wszystko było ponure, krzykliwe, kanciaste i pełne grozy. Ale dziś, spacyfikowana olanzapiną, nie czuję już nic.
Pamiętniki
Przez prawie całe swoje życie lat
pisałam „pamiętniki”. Zaczęłam kiedy miałam 10 lat. Najpierw
były to głównie afektacje w związku z kwitnącymi kwiatkami
na wiosnę. Egzaltacje, które bolały jakimś ostrym,
niepojętym bólem. Potem zawiłe rozważania filozoficzne w
których gubiłam się co drugie zdanie plus ciężka jak
powieki po nieprzespanej nocy tematyka ultraneurotyczna, przetykana
bardzo bardzo złymi wierszami. Było tego chyba z kilkanaście
zeszytów, jeżących się od zasuszonych listków,
zdjęć, starych biletów po kinie i korków po winie,
gumek od majtek.
Tak czy inaczej, cały ten zbiór
poszedł zeszłej zimy w cholerę, spalony przeze mnie w kotle do
centralnego. I to wcale nie w związku z żadnym wielkim rytuałem,
tylko dlatego, że mój ojciec coraz częściej mnie pytał
„a ja właściwie czytałem w twoim
pamiętniku, że ty wtedy ... „
No tak, wcześniej owe historyczne
zapisy gwałciła znowu Monia, dopisując gdzieniegdzie na marginesie
uwagi w stylu „a teść piardnął”.
Dobra, tak naprawdę nie chciałam
wcale tego wszystkiego pamiętać.
No i czy to w ogóle była
prawda? Trzeba sobie zadać w końcu to pytanie. Niby wszystkie fakty
zostały tam niezbicie udokumentowane. To niby była najprawdziwsza
prawda o mnie. Najlepszy wgląd w to, dlaczego 13 lat temu
nieodwołalnie mi odbiło. No ale jak to jest możliwe, że teraz
moje przemyślenia podważają to, co kiedyś było przeżyciem tak
realnym i dogłębnym? Tak realnym, że eliminowało każdą inną,
nawet najbardziej oczywistą realność? Nawet taką na przykład jak
realność mojej osoby i jej istnienia w świecie? Taką jak realność
mojego imienia i nazwiska? Nazwiska jak wyzwiska. To co naprawdę
realne nie jest takie łatwe do ustalenia, kiedy w twoją historię
włączają się wątki psychotyczno-neurotycze.
Więc, podsumowując całe nudziarstwo
poprzedniego akapitu – kiedy przeżywałam „prawdziwą
rzeczywistość” mojego życia (zarejestrowaną w moich
pamiątnikach), wtedy to właśnie treścią mojego doświadczenia
było odrealnienie. A teraz znów doświadczam „urealnienia”,
przez negację faktu tamtego (realnego przecież do cholery)
przeżycia. Ale czy to urealnienie znów nie jest sfingowane?
Czyli jeszcze raz, tylko, że o wiele
prościej: chodzi mi o derealizację i depersonalizację, przy czym
jakoś nigdy nie udało mi się dojść czy to są właśnie te
elementy psychotyczne czy może coś innego. Przepraszam za terminologię zapewne rozbieżną z właściwą, obecnie nam panującą
psychopatologią. Nie mogłam się nigdy połapać w tych
klasyfikacjach, bo na terapii wręcz zabraniano nam o tym
czytać. Chodziło oczywiście o to, żeby nie bić kogoś po głowie
miażdżącym obuchem medycznego młota pod tytułem „na ciebie
jest taka a taka nazwa w grubej książce w związku z czym masz
zdrowo przeeee jeeee baaaaa neeeeeeeee”. No i chyba też, żeby
pacjent nie zidentyfikował się zbytnio ze swoją chorobą, nie
popadł w użalanie się nad sobą. Dobra strategia jak na leczenie.
I chyba porządnie mi ją wpoili, bo teraz naprawdę sram na to z
wysokości, czy mam schizofrenię prostą czy raczej zaburzenia
osobowości typu borderline. Cokolwiek to może znaczyć borderline.
Wiem tylko to, co jest moim
doświadczeniem. Realnym wtedy kiedy jest nierealne i nieprawdziwym
wtedy kiedy jest realne.
Subskrybuj:
Posty (Atom)