czwartek, 8 grudnia 2016

coś


dziadu

„Dziadu, przewracaj się do cholery, bo... No. Idealnie.” Mój ojciec gra właśnie na komputerze w najnudniejszą grę na świecie. Strzelasz z armaty do jakichś lichych zabudowań, nędzna grafika, możesz manipulować tylko dwoma parametrami, to znaczy impetem wyrzutu bomby i kątem nachylenia lufy. A potem rakieta leci i leci, i leci, bo komputer jest tak stary, że z trudem przetwarza animację. No a mój ojciec przez cały czas „No leć dziadu”. Hehehehehe. Gra swoja drogą podobna do angry birds, czym ci ludzie się zachwycają?

A ja, w tym samym pokoju, leżę na łóżku pod kocem i piszę te wy-nóżenia, w krórych mnie nikt nie wy-ręczy. Jak to się stało, że przetrwałam te wszystkie cholerne minuty i sekundy? Czy teraz jestem już zdrowsza? To pewnie chwilowy przystanek, a potem znów ostra jazda gołą dupą po kupie żwiru, na sam dół. Moja psychiatra twierdzi, że jestem teraz mniej psychotyczna, że to wielki postęp. A ja, szczerze powiedziawszy, czuję się nie tylko mniej psychotyczna, ale też w ogóle mniej jakakolwiek. Ustała wszelka nienawiść a wraz z nią wszelka miłość. Ustała jaskrawość, a wraz z nią wszystkie moje zainteresowania. Muzyka, sport, książki. I zniknęła wola walki. Teraz leżę i się nie ruszam i zupełnie nie interesuje mnie to, co się dalej ze mną stanie. Że powinnam dokończyć studia podyplomowe, znaleźć pracę, wyprowadzić się do większego miasta, gdzie mam lub mogę mieć jakichkolwiek znajomych, znaleźć sobie kogoś, schudnąć, wziąć się za siebie.

Leżę odłogiem z odwłokiem w barłogu, zło-gu.
Nie łkasz już, bo łgasz,
łgaszczesz się po głowie.

I w słodkim letargu handlujesz na targu.

środa, 7 grudnia 2016

dziwne plamy


autobus

Prawdziwe halucynacje miałam tylko dwa razy w życiu. W obu przypadkach miało to miejsce w autobusie komunikacji miejskiej. Nie wiem co takiego jest w tych autobusach.

Au! To bus ssie!
Wsysa cie
każda twarz, spadasz.

Raz wracałam chyba z uczelni, wieczór, zima. 139, zawsze zasłużony pojazd jeździł na tej trasie. Stara przegubowa skorupa, trzęsąca i rycząca, jakby zaraz miała się rozkraczyć, rozkulbaczyć i paść, iść się paść na zieloną łączkę, gdzieś w sielankowym raju, do którego dobre autobusy trafiają po śmierci. Więc ryczy i trzęsie, wszyscy podskakują, a ja słucham muzyki na słuchawkach, jak zwykle podgłośnionej na maksimum. Żeby słyszeć wyraźnie każdy dźwięk. Przystanek. Otwierają się drzwi i wsiada młody chłopak, ciekawie, modnie ubrany, więc zaczynam go obserwować. Chłopak szuka biletu po kieszeniach, w torbie, obiema rękami, podczas gdy autobus rusza, od nowa wprawiając pasażerów w niekontrolowane, podrygujące ruchy. Ale chłopak szuka nadal i nie ma jak przytrzymać się rurki, więc próbuje złapać równowagę balansując całym ciałem, rozstawia nogi, zarzuca go to w tył, to w przód. I nagle jego śmieszne ruchy zaczynają nabierać sensu, zamieniają się w jakiś dziwny, wysublimowany taniec. Przestaje już grzebać za biletem i całym ciałem oddaje się tym zaskakującym ale harmonijnym ruchom, sprzężonym z szarpaniem rozklekotanego pojazdu. Jamiroquai! Tak, to najbliższe skojarzenie! Gapię się jak zaczarowana i podziwiam to perfekcyjne zgrywanie się z rytmem. I nagle zaczynam się zastanawiać... dlaczego nikt inny nie patrzy w jego stronę? Wokół pełno ludzi, dlaczego tylko ja się gapię? Przecież to zupełnie niecodzienna rzecz, że ktoś zaczyna tańczyć na środku autobusu. I dlaczego chłopak tańczy idealnie w rytm muzyki, która płynie w moich słuchawkach....

No i właśnie wtedy to lodowate przerażenie: schizofrenia! Tu Ziemia do Zuzy, tu Ziemia do Zuzy, odbiór. I chłopak nagle stoi sobie normalnie i mocno trzyma się uchwytu.

Drugi raz wsiadła na przystanku dziewczyna i zaczęła śpiewać jakąś operę. Pełnym, mocnym altem, na środku autobusu. Pełno ludzi w około i nikt na nią nawet nie spojrzał. No i znów to samo, szybka ewakuacja z powrotem na ziemię.

wtorek, 6 grudnia 2016

derealizacja

No ale to jeden z bardzo niewielu przypadków, kiedy naprawdę widziałam rzeczy, których nie było, nie mogło być. Trochę trudno się w tym połapać, prawda? Bo przecież na początku wspomniałam o derealizacji, od-realnieniu. A potem piszę, że zawsze byłam w dobrym kontakcie z faktami. Nie ma w tym nic sprzecznego. Derealizacja to co innego niż halucynacje, to coś wręcz zupełnie odwrotnego. To uczucie, że znajdujesz się w jakimś złowieszczym śnie, gdzie wszystko jest dziwne i wrogie, nasączona nastrojem grozy i niesamowitości najeżone ostrymi krawędziami i zaskakującymi kształtami. Ale pomimo okropnego poczucia nieadekwatności, mówisz, działasz zupełnie normalnie, logicznie, we wspólnej międzyludzkiej przestrzeni. Z halucynacjami jest inaczej. Wydaje ci się właśnie, że wszystko jest w zupełnym porządku, nie masz żadnych podejrzeń co do autentyczności tego co percypujesz, podczas gdy twoje interakcje z otoczeniem... no cóż.... fatal error. Moja nierzeczywistość zawsze dotyczyła pomieszania uczuć, interpretacji, a nie zaburzenia w postrzeganiu związków przyczynowo-skutkowych. Oczywiście czasem bardzo „rwała” mi się pamięć krótko i długoterminowa, co utrudniało procesy myślowe, ale to raczej można porównać do poważnych zaburzeń koncentracji, jakiegoś okropnego splątania i letargu. Ale zasada myślenia pozostawała jednak logiczna. Przy czym to dziwne zawieszanie się zostało sklasyfikowane przez mojego psychiatrę właśnie jako psychotyczne.

Nigdy nie wiedziałam co właściwie jest we mnie psychotycznego a co neurotycznego, gdzie przebiega ta granica z punktu widzenia lekarzy. Ja sama widzę to w ten sposób, że ten sam lęk, który wywala mnie poza rzeczywistość, jest przyczyną poczucia derealizacji, paradoksalnie również chroni mnie przed zupełnym psychotycznym odjechaniem w oderwane dziedziny bytu. Trudno to wytłumaczyć, ale tak zawsze czułam. Strach, ból, który odkształca mój odbiór świata i samej siebie, równocześnie okazuje się bardzo pomocny, kiedy czuję, że naprawdę odpływam. Jak chlust zimnej wody prosto w twarz. Dlatego napisałam, że utrzymuję równowagę pomiędzy neurozą a psychozą, że to jedyna równowaga, jaką jestem w stanie osiągnąć. Lęk, przez który choruję, równocześnie mnie leczy. Czy to w ogóle jest zrozumiałe dla kogokolwiek oprócz mnie?

zacieki


fałszywe wspomnienie

Bo podobno każdy ma coś takiego co się nazywa fałszywe wspomnienia. Ja na przykład mam zajebiste i to ewidentnie fałszywe wspomnienie, które sobie zresztą całkiem niedawno uświadomiłam. Zawsze w zasadzie to pamiętałam i jakoś tam bezwiednie zahaczałam myślą, nawet dość często, tak jak się językiem od czasu do czasu sprawdza dziurę w zębie. Nie to, żeby mnie to jakoś szczególnie frapowało, ale istniało niewątpliwie.

 I istniał ten poranek, kiedy szłam do szkoły, jak zwykle w tempie Korzeniowskiego, wychodząc z domu dokładnie trzy po siódmej, żeby zdąrzyć na siódmą piętnaście. Liceum imienia Joachima Chreptowicza. Szłam w dół koło Kirkutu, ulicą Sienkiewicza i chciałam skręcić żeby przeciąć park, zrobić ten niezbędny skrót, który pozwalał mi zawsze zdążyć w ostatniej chwili, ale na czas. Już chciałam więc skręcić, aż tu widzę na ścieżce faceta. I widzę go jeszcze z ulicy Sienkiewicza, więc jakieś pięćdziesiąt albo więcej metrów ode mnie. Facet stoi na środku ścieżki, i jak to można by poetycko określić, „wspiera trębacza”. Albo „poleruje pazura”. Czyli po prostu obrzydliwie, ostentacyjnie trzepie prącie. Kurde. I pamiętam to naprawdę wyraźnie, jak stoi tam sobie, w połowie górki, pod drzewami i trzyma w ręku swój „członek męski”, który jednak... jest wielki i długi na jakieś 40 centymetrów, i przypomina różowego, grubego węża, bo gnie się w jego ręce, jakby nie do końca we wzwodzie ale jednak jakoś pełen wigoru i charakteru w tej repetytywnej interakcji z pieszczącą go dłonią. Mężczyzna robi to bardzo powoli, z uwagą i stoi zwrócony do mnie bokiem, przodem w kierunku drzew, skoncentrowany patrzy na swoje przyrodzenie... 

W ogóle nic tu się nie trzyma kupy, to chyba oczywiste. Ale pamiętam dokładnie, że to wyglądało właśnie tak i pamiętam jak klęłam, bo musiałam nadłożyć drogi i ominąć cały Kierkut przez ulicę Mickiewicza, spóźniając się oczywiście na lekcje.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

przeszłość jest tylko obecnym wspomnieniem

W ogóle każde opowiadanie o przeszłości ma sens tylko wtedy, kiedy zaczynasz od teraźniejszości. Bo przeszłości jako takiej już nie ma, a o ile istnieje, to tylko w twoim teraźniejszym oglądzie. I żeby było jasne nie mówię tutaj tylko o mojej nędznej przeszłości, tylko przeszłości w ogóle. No bo czym innym może być przeszłość, jeśli nie OBECNYM wspomnieniem? Nie ma czegoś takiego jak przeszłość, z definicji. Św. Augustyn, „Wyznania”.

Może więc przeszłość to narracja powstała na potrzebę aktualnych okoliczności?

A może czasem nawet jakaś rozbuchana twórczość własna twojej podświadomości.

sobota, 3 grudnia 2016

kawałek czegoś


Administrator Realności

Pamiętam jak wprowadziliśmy się z Bartoszem na Łobzowską i przyszła administratorka, żeby podpisać z nami umowę. Podpisała się pod naszą kopią i przybiła pieczątkę. Na pieczątce widniało „Zbigniewa Terasińska, Administrator Realności”. Wow. Byłam zachwycona. Kobieta administrowała realnością. To znaczy, że zarządzała kamienicą w imieniu właściciela, ale pieczątkę miała taką, że nawet Bóg Wszechmogący by się nie powstydził. Pomyślałam, że też chciałabym być takim pełno-mocnikiem, rozważnie porządkować tą realność i skrupulatnie rozliczać się potem z faktów. Wszystko sklasyfikowane w odpowiednim segregatorze. A u mnie wszystko prowizorka, dzikie zielsko się pleni w zlewie, w wannie. Cholerne schulzowskie manekiny. Stojąc na „śmietniku emanacji” zachłystujesz się Absolutem. „Cała jaskrawość”.

piątek, 2 grudnia 2016

ściana


pomięte nicki

No ale po tamtej zapaści mirażowej wyleczyłam się w zasadzie błyskawicznie. Rozeszliśmy się jakoś w zimie a ja w kwietniu już byłam z powrotem na nogach. Pozbierałam się wtedy popisowo. Ależ się świetnie czułam tego lata....

Ale wracam do tego, co się wtedy stało z rzeczywistością. Więc Miraż stwierdził, że nie jestem wystarczająco zdrowa i … znów stałam się chora. Rzeczywistość była namacalna i prawdziwa, a on powiedział, że nie jest prawdziwa i wtedy stała się znów nieprawdziwa. Wierzyłam, że to prawda, że mogę być prawdziwa i rzeczywista, ale on znalazł w internecie, że tylko manipuluję sama sobą. Może to prawda, może wtedy kiedy wydawało mi się, że staję się „prawdziwą sobą” stawałam się tylko klonem Miraża, a moje prawie-mistyczne doświadczenie prawdy i harmonii było nędznym, tandetnym kłamstwem. Ale czułam że to prawda i byłam tą prawdą głęboko wzruszona... Kolejne fałszywe oświecenie.

 Diagnoza – borderline. Jedyna równowaga jaką jesteś w stanie osiągnąć, to ta, kiedy balansujesz na linie pomiędzy psychozą a neurozą, depresją, a manią. To na pewno. Nie mogą wpisać ci ani jednego ani drugiego, bo jesteś pomiędzy. 

A więc znowu wracam do pytania, o moje pamiętniki, które poszły z dymem. Czy była w nich prawda o mnie, którą tak rozpaczliwie wtedy starałam się przecież wydobyć na powierzchnię? Ten nierealny świat pełen dziwnych wzruszeń, eh. Czy może bardziej prawdziwe jest to, co myślę teraz? Co teraz piszę? Może to jest bardziej realne, że myliłam się co do siebie, co do rodziny, w której się wychowałam? To wszystko właśnie są pomięte nicki. Nicki, którymi nazywasz siebie w wirtualnej przestrzeni, kiedy nadajesz sobie jakąś tożsamość, żeby potem ją porzucić. Najpierw wygładzasz przed sobą stronę internetową i umieszczasz na niej kolejny zapis siebie, a potem mniesz ją i wrzucasz do śmieci. A potem te śmieci palisz w kotle do centralnego.

A potem piszesz na nowo.

czwartek, 1 grudnia 2016

kawałek krzaka


pacjentka w dobrym kontakcie

Więc leżę na podłodze w kuchni, twarzą do linoleum. Po prostu musiałam położyć się na podłodze. Nie mogę się poruszyć, leżę skulona ze skrajnie naprężonymi mięśniami. Jest tak bardzo jasno i to się dzieje TERAZ TERAZ TERAZ! Wdziera się we mnie Ból Wszechmogący i stapia z moimi myślami, tak, że nie odróżniam już siebie czującej ból, tylko Ból wciela się we mnie, i wiem, że za chwilę nie będzie już żadnej „mnie” tylko potok samoczującego się bólu, Bólu Urzeczywistnionego, Bólu Który Stał Się Ciałem.

Strzępkami myśli powtarzam więc mantrę. Bo znam tajemne imię bólu.

To strach, to strach tak boli.

To prze-rażenie razi tym światłem, nie ból.

I nie mogę się ruszyć, bo całą energię zużywam na zrozumienie, żeby oddzielić strach od bólu i znieść jakoś Ból, który znosi mnie.

W tym czasie Dominika pochyla się nade mną troskliwie i pyta co się dzieje i co ma robić. Doskonale rozumiem co mówi i i odpowiadam jakimiś urywanymi słowami zza zaciśniętej szczęki. I oczywiście mówię z sensem. No niewiele, ale z sensem. Nie zdaniami na pewno ale jednak mówię z sensem. Zawsze kiedy to się dzieje. Dlaczego po prostu nie odpłynę w jakiś wyimaginowany świat z sałatą słowną na zewnątrz, gdzie wewnątrz nic już nie boli? Może właśnie im jest gorzej, tym sensowniej mówię. „Pacjentka w dobrym kontakcie”. Zawsze. Może w najlepszym kontakcie będę, kiedy w końcu naprawdę się przekręcę. Będę wtedy wreszcie wchodzić na Facebooka, dzwonić do wszystkich znajomych i opowiadać im kawały zza grobu. To znaczy zza grobu, ale takie naprawdę śmieszne.

Kiedy już byłam w stanie się ruszać i mówić zadzwoniłam do rodziców. Przyjedźcie jak najszybciej, musicie załatwić mi dziś Kobierzyn. Znowu tragedia. Kobierzyna nie udało się jednak załatwić. Kolejne dni, tygodnie... A raczej minuty i sekundy, bo każda z nich to było osobne wyzwanie. Przetrwać dzień i jakoś zasnąć.
Bardzo źle wspominam momenty przebudzenia. Po śnie byłam zdekoncentrowana, a koncentracja to jedyny dobry mechanizm obronny. Trzeba zmusić myśli, żeby ujarzmiły uczucia. Myśl po myśli, aż do pomyślności. Spałam zawsze z foliową torebką. Kiedy jest za dużo tlenu, każda iskra grozi wybuchem, dlatego trzeba oddychać w foliową torebkę. Szczerze polecam torebkę foliową.

O folio, folio, w twym szumie, szeleście, liście, listy dochodzą wreszcie.
Dochodzą i drżą w mojej ręce, w papierowym orgazmie.

(Folia to liście po łacinie, jakby ktoś chciał twierdzić, że to co właśnie napisałam jest lekko bez sensu)