Bo podobno każdy ma coś takiego co
się nazywa fałszywe wspomnienia. Ja na przykład mam zajebiste i to
ewidentnie fałszywe wspomnienie, które sobie zresztą
całkiem niedawno uświadomiłam. Zawsze w zasadzie to pamiętałam i jakoś tam bezwiednie zahaczałam myślą, nawet dość często, tak
jak się językiem od czasu do czasu sprawdza dziurę w zębie. Nie
to, żeby mnie to jakoś szczególnie frapowało, ale istniało
niewątpliwie.
I istniał ten poranek, kiedy szłam do szkoły, jak
zwykle w tempie Korzeniowskiego, wychodząc z domu dokładnie trzy po
siódmej, żeby zdąrzyć na siódmą piętnaście.
Liceum imienia Joachima Chreptowicza. Szłam w dół koło
Kirkutu, ulicą Sienkiewicza i chciałam skręcić żeby przeciąć
park, zrobić ten niezbędny skrót, który pozwalał mi
zawsze zdążyć w ostatniej chwili, ale na czas. Już chciałam więc
skręcić, aż tu widzę na ścieżce faceta. I widzę go jeszcze z
ulicy Sienkiewicza, więc jakieś pięćdziesiąt albo więcej metrów
ode mnie. Facet stoi na środku ścieżki, i jak to można by poetycko
określić, „wspiera trębacza”. Albo „poleruje pazura”.
Czyli po prostu obrzydliwie, ostentacyjnie trzepie prącie. Kurde. I
pamiętam to naprawdę wyraźnie, jak stoi tam sobie, w połowie
górki, pod drzewami i trzyma w ręku swój „członek
męski”, który jednak... jest wielki i długi na jakieś 40
centymetrów, i przypomina różowego, grubego węża, bo
gnie się w jego ręce, jakby nie do końca we wzwodzie ale jednak
jakoś pełen wigoru i charakteru w tej repetytywnej interakcji z
pieszczącą go dłonią. Mężczyzna robi to bardzo powoli, z uwagą
i stoi zwrócony do mnie bokiem, przodem w kierunku drzew,
skoncentrowany patrzy na swoje przyrodzenie...
W ogóle nic tu
się nie trzyma kupy, to chyba oczywiste. Ale pamiętam dokładnie,
że to wyglądało właśnie tak i pamiętam jak klęłam, bo musiałam
nadłożyć drogi i ominąć cały Kierkut przez ulicę Mickiewicza,
spóźniając się oczywiście na lekcje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz