Teraz mała dygresja na temat Bólu
jako takiego. według mojej klasyfikacji występują dwa główne
rodzaje bólu: jeden się nazywa Ból Do Zniesienia i
nazywam go tak zwanym Wrzecionem Bólu. Rdzeniem wrzeciona jest
właśnie Ból, który owija wokół siebie
rzeczywistość jak osnowę, zniekształcając ją nie do poznania.
Ale to jest Ból Do Zniesienia. On nigdy mnie nie opuszcza,
odkąd sięgam pamięcią. Bez tego Bólu przeżyłam może
rok, jak by pozbierać z całego życia. A mam 35 lat.
Ale Drugi Ból jest Bólem
Nie Do Zniesienia, co oznacza z definicji, że nie możesz go znieść,
bo to on znosi ciebie. Znosi każdy opór, każdy rodzaj
ustrukturyzowanej materii. Według mojej logiki powinien on więc
nieść natychmiastową śmierć. Wnioskując dalej, powinien też
sam siebie znosić, bo kiedy rozpadnie się struktura będąca w
stanie go doświadczać, powinien zniknąć i on sam. W krótkim
spięciu, jak porażenie prądem. Ale jakimś niezrozumiałym dla
mnie sposobem... (fuck!) tak się wcale nie dzieje w życiu...
Myślałam nad tym paradoksem miesiącami i nie doszłam do żadnego
wniosku. Po prostu tak jest: coś w tobie ciągle go czuje, mimo że
zgodnie z logiką nie ma już w tobie nic, co by mogło go odczuwać.
Wręcz przeciwnie, czujesz całą swoją pełnią, pełnię tego
bólu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz