niedziela, 27 listopada 2016

Pamiętniki

Przez prawie całe swoje życie lat pisałam „pamiętniki”. Zaczęłam kiedy miałam 10 lat. Najpierw były to głównie afektacje w związku z kwitnącymi kwiatkami na wiosnę. Egzaltacje, które bolały jakimś ostrym, niepojętym bólem. Potem zawiłe rozważania filozoficzne w których gubiłam się co drugie zdanie plus ciężka jak powieki po nieprzespanej nocy tematyka ultraneurotyczna, przetykana bardzo bardzo złymi wierszami. Było tego chyba z kilkanaście zeszytów, jeżących się od zasuszonych listków, zdjęć, starych biletów po kinie i korków po winie, gumek od majtek.

Tak czy inaczej, cały ten zbiór poszedł zeszłej zimy w cholerę, spalony przeze mnie w kotle do centralnego. I to wcale nie w związku z żadnym wielkim rytuałem, tylko dlatego, że mój ojciec coraz częściej mnie pytał

„a ja właściwie czytałem w twoim pamiętniku, że ty wtedy ... „

No tak, wcześniej owe historyczne zapisy gwałciła znowu Monia, dopisując gdzieniegdzie na marginesie uwagi w stylu „a teść piardnął”.

Dobra, tak naprawdę nie chciałam wcale tego wszystkiego pamiętać.

No i czy to w ogóle była prawda? Trzeba sobie zadać w końcu to pytanie. Niby wszystkie fakty zostały tam niezbicie udokumentowane. To niby była najprawdziwsza prawda o mnie. Najlepszy wgląd w to, dlaczego 13 lat temu nieodwołalnie mi odbiło. No ale jak to jest możliwe, że teraz moje przemyślenia podważają to, co kiedyś było przeżyciem tak realnym i dogłębnym? Tak realnym, że eliminowało każdą inną, nawet najbardziej oczywistą realność? Nawet taką na przykład jak realność mojej osoby i jej istnienia w świecie? Taką jak realność mojego imienia i nazwiska? Nazwiska jak wyzwiska. To co naprawdę realne nie jest takie łatwe do ustalenia, kiedy w twoją historię włączają się wątki psychotyczno-neurotycze.

Więc, podsumowując całe nudziarstwo poprzedniego akapitu – kiedy przeżywałam „prawdziwą rzeczywistość” mojego życia (zarejestrowaną w moich pamiątnikach), wtedy to właśnie treścią mojego doświadczenia było odrealnienie. A teraz znów doświadczam „urealnienia”, przez negację faktu tamtego (realnego przecież do cholery) przeżycia. Ale czy to urealnienie znów nie jest sfingowane?

Czyli jeszcze raz, tylko, że o wiele prościej: chodzi mi o derealizację i depersonalizację, przy czym jakoś nigdy nie udało mi się dojść czy to są właśnie te elementy psychotyczne czy może coś innego. Przepraszam za terminologię zapewne rozbieżną z właściwą, obecnie nam panującą psychopatologią. Nie mogłam się nigdy połapać w tych klasyfikacjach, bo na terapii wręcz zabraniano nam o tym czytać. Chodziło oczywiście o to, żeby nie bić kogoś po głowie miażdżącym obuchem medycznego młota pod tytułem „na ciebie jest taka a taka nazwa w grubej książce w związku z czym masz zdrowo przeeee jeeee baaaaa neeeeeeeee”. No i chyba też, żeby pacjent nie zidentyfikował się zbytnio ze swoją chorobą, nie popadł w użalanie się nad sobą. Dobra strategia jak na leczenie. I chyba porządnie mi ją wpoili, bo teraz naprawdę sram na to z wysokości, czy mam schizofrenię prostą czy raczej zaburzenia osobowości typu borderline. Cokolwiek to może znaczyć borderline.

Wiem tylko to, co jest moim doświadczeniem. Realnym wtedy kiedy jest nierealne i nieprawdziwym wtedy kiedy jest realne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz